Festiwalowy raport z nie-dość-oblężonego miasta
Sfera Ruchu w Nowej Soli
Sfera Ruchu to sieć festiwali teatrów tańca realizowana w trzech ośrodkach (w Słupsku, Toruniu, Nowej Soli/Zielonej Górze) od prawie dziesięciu lat. Z roku na rok przyciąga coraz większe grono artystów i krytyków, stając się mocną konkurencją dla bardziej promowanych wydarzeń, realizowanych w dużych ośrodkach.
Oczarowana jego potencjałem i bogactwem propozycji (obok spektakli odbywają się tam warsztaty i panele dyskusyjne), zanotowałam kilka ze swych festiwalowych reminiscencji, by rozpuścić wici, że tuż obok zamkniętych we własnym świecie prestiżowych scen ma miejsce wcale nie peryferyjna magia.
Są takie spektakle, które elektryzują nawet doświadczonych widzów i sprawiają, że z wrażenia wstrzymuje się oddech. Podczas tegorocznej Sfery Ruchu to odczucie towarzyszyło mi kilkakrotnie – począwszy od pokazu „Staminy" (o której pisałam w poprzednim tekście) Pracowni Teatru Tańca, przez „Over Ground" Pracowni Tańca Pryzmat, „Mijanie" Joanny Miś-Fudali i Marty Pańki czy „The doubts and reflections of Eve" Marty Kosieradzkiej, aż po „KA-BE" Klaudii Janus i Martyny Majewskiej.
Kompozycja dźwiękowo-ruchowo-wizualna „Over Ground" to widowisko poświęcone tematyce śmierci i umierania, która w ciągu kolejnych stuleci stała się dla nas rodzajem swoistego tabu. Warto zauważyć, że jeszcze na początku XX wieku w Europie popularny był model śmierci publicznej, a żegnanie zmarłych wiązało się z szeregiem rytuałów. Ksiądz oswajał odchodzącego z koniecznością przejścia na „drugą stronę", spowiadał go z grzechów i dokonywał ostatniego namaszczenia. Czuwająca przy łożu rodzina wysłuchiwała ostatniej woli zmarłego oraz przygotowywała domowe pomieszczenia, stawiając w nich świece, zamykając okiennice i wywieszając na drzwiach nekrolog. Śmierć ogłaszano publicznie, a nierzadko wystawiano ciało zmarłego przed dom, by każdy mógł się z nim pożegnać poprzez dotknięcie jego czoła bądź złożenie pocałunku. Co więcej, jeszcze długi czas po pochowaniu zmarłego rodzina okazywała swój żal poprzez czarny strój, krepy, woalki i brak biżuterii oraz makijażu. Zmedykalizowanie umierania upowszechniło jednak wzorzec tzw. śmierci odwróconej. W społeczeństwie zapanowało przeświadczenie, że długie noszenie żałoby jest oznaką dziwactwa, a osoby owdowiałe powinny jak najszybciej „stanąć na nogi". Zamiast posłuchać ostatniej woli chorego często boimy się więc w ogóle informować go o jego stanie. Zniknęły procesje ministrantów potrząsających dzwonkami, a ostatnie namaszczenie stało się sakramentem nie umierających, lecz zmarłych, co świetnie obrazuje wywieszona w jednym z wrocławskich kościołów karteczka: „Prosimy kapłana nie do umarłych, ale do chorych i starszych.
Sakrament chorych pomaga chrześcijaninowi, a nie uśmierca". Wreszcie, dzięki upowszechnieniu się wiedzy na temat symptomów właściwych agonii, świadomością społeczną paradoksalnie zawładnęło przeświadczenie, że śmierć człowieka następuje błyskawicznie, w ciągu kilku minut, wraz z ustaniem pracy serca i zainicjowaną martwicą mózgu. W rzeczywistości całe ciało nie umiera wcale w tym samym momencie. To proces rozciągnięty na kilkanaście godzin. I właśnie te zagadnienia podejmuje „Over Ground". Urzekający swoim rozmachem spektakl rozpoczyna się od symbolicznego aktu ogolenia głowy, którego dokonuje jeden z bohaterów, akcentując w ten sposób, że nadszedł moment, w którym musi przygotować się do porzucenia świata materialnego i wkroczyć na nieznaną ścieżkę. Wkrótce potem tancerze budują ze swoich ciał mroczne kompozycje przywodzące na myśl ponure obrazy Zdzisława Beksińskiego, kojarzone zwykle z artystyczną wizją zaświatów. Dzięki niezwykłemu ułożeniu i cielistym kostiumom przypominają oni zbitą z ludzkich ciał, bezkształtną masę. Przepoczwarzającą się istotę o wielu kończynach i głowach, co podkreśla, iż wraz ze śmiercią następuje „przemienienie" - makabryczne odkształcenie ciała, które powoli staje się bezwładne, wykrzywione i pozbawione wewnętrznego płomienia. W dalszej części tancerze to rozbiegają się w popłochu i uciekają na oślep, podkreślając towarzyszący bohaterom lęk, to zbijają się w grupę, pokazując tajemnicze znaki przypominające nurtujące badaczy gesty postaci z antycznych waz. Staje się wtedy jasne, że dla umierających nie ma drogi powrotu. Mimo to ich dusze wyraźnie nie chcą porzucić ciał. Duże wrażenie wywarła na mnie przedstawiona w dalszej części sekwencja walki nawiązująca do średniowiecznej psychomachii. W tym przypadku najsilniej walczy jednak sama dusza, która nie chce opuścić swojej cielesnej powłoki i za wszelką cenę stara się przy niej zostać. Strefę świata pozamaterialnego ciekawie zarysowują wizualizacje Antoniego Grzybka, które odwzorowują rodzaj świetlnych tuneli. Jedynym niezrozumiałym dla mnie (i może niepotrzebnym) elementem są rekwizyty w postaci kieliszków z winem, które tancerze na samym końcu wznoszą w geście toastu. W moim odczuciu ten detal trochę osłabia moc przekazu, choć pewnie odwołuje się do jakiegoś nieznanego mi kontekstu.
„Mijanie" tancerek z Projektu PańFU zachwyciło mnie subtelnością i ulotną lekkością choreografii, ale także oryginalnością podejmowanej tematyki. Joanna Miś-Fudali i Marta Pańka poprzez swój taniec ukazują samotne krążenie ludzi wokół siebie, podczas którego każdy stara się przebić na pierwszy plan, sądząc, że to on jest narratorem toczącej się historii. Tancerki raz poruszają się solo i zakładają kolejne spódnice (niczym nowe role i maski), a raz tworzą wspólne układy, które dookreślają i dopełniają ich bohaterki. Snuta przez duet opowieść dotyka stanu duszy, który Piotr Stankiewicz objął w swoim Słowniku Nieoczywistych Smutków autorskim terminem „Sonder". Chodzi o moment, kiedy to uświadamiamy sobie, iż każdy człowiek ma życie równie złożone jak my. Że każdy ma swój własny świat bliskich mu osób, lęków, przyzwyczajeń i ambicji, a cała ta epopeja toczy się wokół nas codziennie niemal niezauważona. My sami jesteśmy dla wszystkich tych ludzi – tak jak oni dla nas – tylko statystami na dalekim planie. Jak ujął to autor: „porannym korkiem na drodze, rozświetlonym oknem o zmierzchu".
O solowej choreografii „The doubts and reflections of Eve" Marty Kosieradzkiej nie trzeba mówić wiele. Dość powiedzieć, że jest to absolutnie hipnotyzująca opowieść o kontraście pomiędzy pięknem i harmonią świata, a jego brutalnością i nieodłącznym smutkiem. Punktem wyjścia dla tej kompozycji staje się z jednej strony wiersz Adama Zagajewskiego „Spróbuj opiewać okaleczony świat", a z drugiej historia Ewy zrywającej owoc z drzewa poznania dobra i zła. Tancerka występuje tylko z jednym rekwizytem – jabłkiem (jakie zwykło się utożsamiać z biblijnym owocem, choć w istocie nazwa owocu wcale w Piśmie Świętym nie pada) – który wspaniale ogrywa. Raz staje się ono przedmiotem pożądania i odzwierciedleniem doskonałego piękna natury, a raz śmiercionośnym granatem, symbolizującym, jak zły użytek ludzkość zrobiła z wiedzy pozyskanej dla nich przez pierwszą kobietę. Kosieradzka wykonała długą sekwencję figur i gestów z niezwykłą sprawnością i emocjonalnym zaangażowaniem, tworząc poruszający obraz, który odbiorcy mogli bez trudu odnieść do własnych doświadczeń.
„Ka-Be" Klaudii Janus i Martyny Majewskiej z Teatru Tańca Enza zachwycił mnie natomiast zarówno artyzmem tancerek, jak i ich pomysłem na interpretację podjętej problematyki. W zapowiedzi do spektaklu autorki zadają pytanie o to, kim lub czym jest Bóg i odpowiadają na nie stwierdzeniem, że odrobina boskości jest w każdym z nas. Ten boski pierwiastek oraz balansowanie człowieka na granicy sacrum i profanum tancerki oddają poprzez odwzorowywanie archetypów kobiecych postaci, które w różnych kulturach były lub są uważane za pośredniczki między światem doczesnym a sferą ducha. Wcielają się one kolejno w indiańskie szamanki, odprawiające zagadkowe rytuały, wiedźmy rzucające czary, jasnowidzące wieszczki czy hinduskie boginie. Patrząc na nie można odnieść wrażenie, że naprawdę ma się do czynienia z magią!
Napisać tylko tyle o całej Sferze Ruchu to tak, jakby nie napisać nic. Podczas tych dwóch dni mieliśmy wszyscy okazję obejrzeć dużo więcej spektakli, a każdy z nich odciskał na nas inny ślad i czym innym nas urzekał. Projekt „Body" w wykonaniu Justyny Śmietańskiej uderzał na przykład siłą przekazu – a dokładniej udzielającą się widzom złością, wyrażaną przez bohaterkę – i zaskakiwał rekwizytami. Anna Haracz i Agnieszka Sterczyńska olśniewały wysokim poziomem tanecznych umiejętności. „Tulipany na betonie" Teatru Tańca Enza okazały się tak energetycznym i barwnym, pop-artowym show na temat codzienności współczesnych kobiet, że sam Andy Warhol uniósłby w górę tabliczkę z dziesiątką. Tancerze z Mufmi do tego stopnia rozbawili mnie zaś swoją joggingową gestykulacją, że nie wyobrażam już sobie biegania bez „przypadkowego" pokazywania co bardziej irytującym gapiom środkowego palca. Ich udawana francuszczyzna ożywiła we mnie zresztą także wspomnienie kapitalnego wystąpienia Charliego Chaplina, który prześmiewczo naśladował w „Dyktatorze" przemówienia Hitlera, choć wcale nie posługiwał się językiem niemieckim tylko go „improwizował".
Niestety na opisanie wszystkich wrażeń z tak bogatego repertuaru nie sposób znaleźć miejsca w krótkim, portalowym tekście. Na szczęście zarówno mnie, jak i pozostałym uczestnikom Sfery Ruchu pozostają wspomnienia i nadzieja, że już wkrótce spotkamy się na kolejnej, jeszcze lepszej edycji, a festiwal w Nowej Soli zyska takie zainteresowanie widzów, na jakie zasługuje.
Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny
1 kwietnia 2019