Autoportret z egzystencjalnych puzzli
"Stamina" - chor. Marek Zadłużny - Pracownia Teatru Tańca w Zielonej Górze
W miniony weekend widownię i scenę Nowosolskiego Domu Kultury wypełnili artyści oraz pasjonaci teatru tańca, ruchu i teatru fizycznego, którzy przybyli na Sferę Ruchu z całej Polski, by wymieniać doświadczenia, uczestniczyć w warsztatach, dyskutować, inspirować się nawzajem i oglądać efekty swojej twórczej pracy.
Dla mnie impulsem do przyjazdu stała się perspektywa obejrzenia spektaklu „Stamina" zielonogórskiej Pracowni Teatru Tańca, której poczynania śledzę od kilku lat. Niech więc moje pofestiwalowe refleksje otworzy krótka analiza tego widowiska. Po pełną relację z festiwalu, który ostatecznie okazał się naprawdę frapującym wydarzeniem, zapraszam zaś do kolejnego tekstu.
„Staminę" otwiera scena, w której jedna z tancerek okrąża pozostałych – skupionych w grupie – chodząc po linii kwadratu. Może to sugerować, że wszystko, co wydarzy się za chwilę w ramach nakreślonego obszaru, będzie się działo w jej głowie, a zamknięci w tej przestrzeni tancerze reprezentują poszczególne jaźnie bohaterki – jej różne oblicza i cząstki składowe osobowości. Za tą teorią przemawia dodatkowo fakt, iż tancerze ubrani są w jednakowe stroje. Oddzielenie się od tłumu może jednak również symbolizować jakąś rodzącą się w jednostce ideę czy wręcz świadomość, do której otoczenie jeszcze nie dojrzało. Proces ten zwykle manifestuje się właśnie poprzez izolację i poszukiwanie nowych perspektyw oglądu rzeczywistości. Jedno wiadomo na pewno – wzmiankowane krążenie to preludium do rozbicia i dalszej dezintegracji osoby albo całej grupy osób, wywołanej psychicznym załamaniem.
Ten kryzys przychodzi nagle. Spada bez ostrzeżenia, co tancerze akcentują poprzez rozchwianie, przechodzenie z pozycji stojącej do parteru i wykonywanie gwałtownych, jakby histerycznych ruchów, którym towarzyszą mocne muzyczne uderzenia. Każdy z aktorów wyraża stany napięcia i postępującego rozbicia w zindywidualizowanej formie (tak jak różne mogą być przyczyny i efekty odczuwanej przez nich niemocy), ale łączy ich wspólnota doświadczenia. Za ich plecami pojawiają się tymczasem intrygujące wizualizacje autorstwa Joanny Fuczko. Początkowo są to kolejne kwadraty, konsekwentnie zwielokrotniające się i rozkładane na części. Później ich miejsce zajmuje graficzne wyobrażenie struktury DNA, które zdaje się dopowiadać, że rozpad, jaki obserwujemy, jest właściwy naturze człowieka i stanowi warunek jego dalszego rozwoju. Widać tu inspirację teorią dezintegracji pozytywnej Kazimierza Dąbrowskiego, na którą w zapowiedziach spektaklu wskazywali sami tancerze. Wreszcie na ekranie wschodzą niepokojące księżyce (czy też bliżej nieokreślone planety). Ich nastanie wzywa do przebudzenia uśpioną dotąd jaźń – wilczycę. Niczym zbliżająca się do Ziemi Melancholia w głośnym filmie Larsa von Triera są sygnałem nadchodzącej klęski, a co za tym idzie wezwaniem do działania i walki z przeciwnościami losu oraz z samym sobą. Inicjują mechanizm „walcz albo uciekaj", a bohaterowie decydują się podjąć wyzwanie. Jak wiele jesteśmy jednak w stanie unieść? Jak długo możemy dźwigać swoje brzemię i toczyć wojny we własnej głowie – zdają się pytać tancerze, naśladując gestami łopot serca wyrywającego się z piersi, na przemian kuląc się na podłodze, podrywając do biegu i padając bez tchu.
W końcu dwoje z nich chwyta się za ręce, jakby chcieli zaakcentować, że doznanie kryzysu zbliżyło ich do siebie i nauczyło budowania głębszych relacji. Ale zrozumienie istoty związków międzyludzkich to dopiero jeden z etapów wkraczania na wyższe piętra świadomości. Wraz z kolejnymi staczanymi bitwami bohaterowie (lub bohaterka) zdają się dostrzegać i pojmować coraz więcej. Ich przemiana następuje powoli, co ponownie sugerują odbiorcom (świetnie skomponowane i przemyślane) wizualizacje. Na obrazy kojarzące się z wyobrażeniem świetlistej, boskiej harmonii przez ułamki sekund nakładają się bowiem odrażające kadry ukazujące rozkład i robactwo. Właśnie tak czysty tok myśli bohaterów zakłócają najciemniejsze zakamarki ich duszy, złe wspomnienia, traumy i – najbardziej niepozorni zabójcy – wątpliwości. Wreszcie udaje się je jednak przemóc. Bohaterowie (bohaterka?) znajdują ukojenie w religijnym transie, co tancerze oddają poprzez powolną sekwencję płynnych, „euforycznych" figur wykonywanych przy dźwiękach „Ave Maria" Marii Callas. Ekstaza wyrastająca z osiągnięcia najwyższego stopnia duchowego rozwoju wkrótce zostaje zrównoważona tańcem w rytm o wiele mniej „wzniosłego" utworu Ballad i romansów, w którym padają słowa: „Weź już zostaw to, co złe/Otrzyj już cekiny łez/Podmuch wiatru da nam sił/To co złe obrócimy w pył". Zabieg ten pomaga uniknąć niepotrzebnego patosu i wpisuje spektakl w bliższą nam, surową rzeczywistość.
„Stamina" to opowieść o trudnej drodze do samopoznania oraz sile, którą – paradoksalnie – odnajdujemy w sobie w kryzysie, w obliczu strat i druzgocących porażek. Wspominając następnego dnia tę taneczną kompozycję, przypomniałam sobie zdanie wyczytane w jednej z książek Jonathana Carrolla: „Możesz odzyskać utracone kawałki siebie, jeśli je odnajdziesz i rozpoznasz". Czyż to nie temu właśnie procesowi świadkujemy, oglądając „Staminę"? Cząstki osobowości, które niegdyś odrzuciliśmy, wyparte cechy charakteru, zaniedbane talenty czy ścieżki porzucone w pół drogi... Spektakl uświadamia nam, że to wszystko wciąż da się odzyskać i zespolić, na nowo konstruując swój autoportret pod warunkiem, że będziemy wystarczająco wytrwali. Budujące przesłanie „Staminy" wydaje się bardzo potrzebne w erze sukcesu, w której nawet najdrobniejsze upadki podnosi się do rangi życiowego dramatu i ukrywa przed światem z obawy przed wykluczeniem.
Mnie samej obejrzenie „Staminy" w wykonaniu fenomenalnych tancerzy zielonogórskiej PTT (Agnieszki Jodłowskiej, Magdaleny Bębenek, Kaliny Grupy, Kingi Górskiej, Natalii Zaleszczak, Martyny Blachowskiej, Agaty Kierońskiej, Marka Zadłużnego, Radosława Bajona i Gabriela Zaborniaka) dało coś jeszcze – potwierdzenie, że upór, konsekwencja, a co najważniejsze ciężka praca wbrew wszystkiemu i wszystkim zawsze przynoszą efekty.
Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny
29 marca 2019